Halo ziemia! Nie macie pojęcia jak się cieszę, że mój blog wrócił do żywych! Dobrze tu znowu być i pisać do Was 🙂
Prawda jest taka, że muszę się Wam przyznać dlaczego nie pisałam tak długo. Powody były dwa:
- z braku czasu! Ten sezon ślubny połączony z wyjazdami i życiem na trzy miasta dał mi mocno w kość
- bo zmieniłam szablon strony, i choć strona główna i wszystkie oferty mega mi sie podobają i w 100% oddają to co chciałam przekazać, to nie bylam w stanie przełknąć zwyczajności bloga w tamtym szablonie. Nie pytajcie – zrozumcie 😀
Ostatnio spotkałam sie z dawno nie widzianą znajomą, (halo Mira!) i powiedziała mi ważną rzecz: że zwyczajnie brakuje jej moich codziennych, fotograficznych i nie-fotograficznych postów. I, że nieważne na czym piszę i jak to wygląda, ważne do kogo i o czym. Tym samym doszłam do wniosku, że ja chcę pisać do was o tym, co u mnie piszczy w trawie. I tyle 🙂 Postawiłam więc subdomenę, a nieoceniony Paweł (dziękuję!!!) stworzył mi to nowe-stare miejsce w sieci. Mega się cieszę, że nam się udało!
Kiedy już miałam rozgrzebany ten post (na kolanie, w pociągu i samolocie) i wiedziałam o czym chcę Wam najpierw napisać, przeczytałam wywiad na stronie StyleDigger.com – z Anitą Suchocką, fotografką ślubną. Fenomenalny wywiad, w którym Anita opowiada właśnie to, co siedzi mi w środku już od dawna i czym też chciałam się podzielić. Przeczytajcie koniecznie!
Tego lata moja firma skończyła trzy lata. Dla mnie to bardzo dużo. To 3 lata nieprzerwanej, trudnej walki o marzenia, pomyślałam więc, że z tej okazji trochę obedrę z romantyzmu hasztag #lovemyjob i opowiem Wam trochę o tym, jak wygląda praca fotografa ślubnego od kuchni.
Mimo, że uwielbiam to co robię i nie wyobrażam sobie siebie w innej roli, mam trochę dość cukierkowego obrazka, którym karmią się ludzie w sieci. Obrazka, na którym freelancer siedzi w pięknie urządzonym wnętrzu i pije kawę odpowiadając leniwie na maile. W sumie wydawałoby się, że jesteśmy dorośli i umiemy odróżnić bajkę od rzeczywistości, i że tak oczywiste rzeczy nie muszą być tłumaczone po raz kolejny. A jednak dużo ludzi wciąż wierzy, w to że jeśli się robi coś, co się kocha to (dosłownie) nie przepracuje się ani jednego dnia. Guzik prawda!
Czasem słyszę, że taka praca jak moja, to nie praca.
Że przyjdę, zrobię zdjęcia i oddam 3 dni później: piękne, wymuskane, gotowe na zachwyty. Piszę do was tego posta z pociągu (tę konkretną część). Jest piątkowy wieczór, wracam z Warszawy do Krakowa po ślubie. Jutro o 11.00 muszę się stawić u kolejnej pary, świeża, wypoczęta i pełna zapału. Przedwczoraj też cały dzień spędziłam w podróży, bo fotografowałam kolejną moją parę młoda, tym razem we Wrocławiu. A we środę wylatuję do Barcelony, żeby po miesiącu rozłąki choć chwile pobyć z moim chłopakiem. Jestem bardzo zmęczona – tak bardzo, ze ziścił się mój najgorszy podróżniczy koszmar i na Centralnej wsiadłam do złego pociągu 😉 Jak to dobrze, że jeszcze po drodze jest Zachodnia i mogłam się przesiąść bez konsekwencji. Jestem zmęczona, bo bolą mnie plecy, ramiona i nogi. Moja torba waży z 8 kg a ja wciąż nie mogę przekonać się do plecaka (no bo jak to!). W głowie mam jeszcze przypominajki, żeby odpisać na wszystkie maile po powrocie do domu, naładować baterie do aparatu i lampy, zgrać zdjęcia na dysk i wyczyścić karty. Jest piątek, jutro sobota, potem niedziela – też pracująca, znów w Warszawie. Ostatni wolny weekend miałam w czerwcu 🙂
Po co Wam to pisze? Żeby trochę ponarzekać! Zburzyć mit idealnej pracy, bez nerwów, z uśmiechem na ustach i w 100% satysfakcjonującej. Nie zrozumcie mnie źle – ja kocham moją prace. Dziś znowu wzruszyłam się do łez patrząc na szczęście dwójki ludzi. Jutro pewnie będzie tak samo. Ale to nie zmienia faktu ze czasami nie znoszę tej całej bieganiny, ciągłego alertu, bycia w pogotowiu 24/7. Wiem, że słyszycie z blogów głosy, ze można sobie wyznaczać granice, że trzeba ustalać godziny pracy. I znowu, guzik prawda 😉 Czasem coś się posypie, a ty żeby nie stracić tego, na co ciężko pracowałaś, będziesz siedzieć 24 godziny i pracować non stop.
A potem i tak trafisz na wesele, na którym radzą sobie doskonale bez Ciebie – żart z serii tych suchych 😀
Prawie nikt z moich klientów czy znajomych nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo obciążająca psychicznie jest moja praca. Widzą mnie taką uśmiechniętą, wypoczętą, z wielkim aparatem w dłoniach. A ja wiem, że mam jedną szansę, żeby zrobić te zdjęcia. Jedną, jedyną. I że to są momenty absolutnie istotne dla moich klientów, czasami najważniejsze w całym ich dotychczasowym życiu.
Kiedyś myślałam, że to kwestia doświadczenia, że po TYM sezonie już na pewno nie będę się stresować. A mimo to, przed każdym (dosłownie każdym, nawet najkrótszym) reportażem mam stres jak przed najgorszymi egzaminami na studiach. Zmieniam się wtedy w kłębek nerwów i sprawdzam wszystko po 15 razy 😉 Na szczęście ten stres mija, kiedy zaczynam fotografować – i to jest jedno z najbardziej niesamowitych uczuć. Kiedy biorę aparat do ręki, przenoszę się po prostu w inną galaktykę – robię swoje, na swoich zasadach. Patrząc przez wizjer aparatu, widzę swój świat – dokładnie taki jaki chcę pokazać innym.
Ten sezon się jeszcze nie skończył – przede mną trzy ostatnie śluby w październiku i w tym roku zamykam ślubny rozdział. To był fenomenalny czas – choć bardzo trudny jednocześnie. Mnóstwo osób pytało mnie, jak sobie radzę latając między Barceloną a Warszawą i Krakowem. Nie było łatwo, ale nie żałuję ani minuty spędzonej na podróżowaniu do moich klientów. Usłyszałam tyle pięknych słów na temat mojej pracy, polało się trochę łez wzruszenia, było też mnóstwo uścisków, małych prezentów i ogrom wdzięczności za to, co robiłam dla innych.
Jestem bardzo wdzięczna za to, że mogę robić to, co robię. Ale jestem też bardzo wdzięczna, że zbliża się zima i będę mogła trochę odpocząć robiąc dla Was coś innego 😉 W poniedziałek pojawi się na blogu ankieta dotycząca mojego pierwszego kursu online! Taki jest mój plan na zimę – mam nadzieję, że zadowoli to wiele z Was, bo już nie mogłam się opędzić od pytań odnośnie takich warsztatów 😉 Do usłyszenia niedługo!
[FM_form id=”1″]