Nowy rok niejako wymusza świeży start, zgodzicie się ze mną? Chciałabym więc przywitać się z Wami w tym nowym roku artykułem, który może da choć malutkiego „kopa” do rozwinięcia swoich marzeń o byciu pełnoetatowym fotografem. Wiem, że jest Was tu trochę, którzy czekacie na ten artykuł dlatego chciałam, żeby to właśnie on rozpoczął ten nowy, 2020 na moim blogu 🙂
Bardzo często pytacie mnie o… O moje początki pracy jako fotograf. Jak zaczynałam, kiedy to się stało, dlaczego, jakiego sprzętu używałam na początku. Gdzie szukać klientów, jak budować portfolio, komu robić zdjęcia i za ile? W końcu pytacie też jakie rady mogłabym Wam dać, jeśli jesteście na początku tej ścieżki i czujecie się jak dziecko we mgle. O tym będzie więc dzisiejszy wpis – może być trochę sentymentalnie, ale ja akurat lubię patrzeć na te kilka lat wstecz i widzieć tę fajną, choć trudną drogę jaką mam już za sobą.
Zaczynałam od sentymentu, na który wpływ miała atmosfera w domu dotycząca zdjęć. Nie było ich dużo (ja sama pierwsze zdjęcie mam dopiero jako dwulatka w przedszkolu), ale jak już były – to były świętością. Pamiętam, że z wielkim namaszczeniem oglądam stare zdjęcia dziadków, potem moje siostry zakładały mi moje albumy: z przedszkola, z pierwszych lat w szkole, nastoletnie prowadziłam już sobie sama. Zdjęcia były wszędzie i były otaczane dużym szacunkiem – w takim domu dorastałam. Nic więc dziwnego, że kiedy po liceum wyjechałam na rok do Stanów, pierwszą rzeczą jaką kupiłam był aparat – po to by robić zdjęcia mojej nowej rzeczywistości i wysyłać je do moich bliskich. Wtedy właśnie, zupełnie zaskakująco dla siebie samej, zakochałam się w fotografii. Pamiętam do dziś zdjęcie, które było zapalną iskierką, przy którym poczułam “to coś”. Jeszcze nie wiedziałam co i jak, ale już czułam, ze chcę to powtórzyć. A żeby to zrobić – musiałam wgłębić się w tajniki fotografii. Rok później kupiłam sobie pierwszą używaną lustrzankę z kitowym obiektywem i tak zaczęło mi się moje życie z aparatem non stop w ręce.
Jakie były początki mojego fotografowania i jak zdobyłam pierwszych klientów?
Tak, jak wspomniałam – fotografowałam wszystko i wszystkich już od samego początku. Kiedy przeglądałam foldery ze zdjęciami pisząc ten artykuł, zdałam sobie sprawę z tego jak długą i ciężką drogę przeszłam. Od zupełnie koszmarnych zdjęć, których – uwierzcie – nie chcielibyście widzieć, aż do dziś. Na jedno dobre zdjęcie, które udawało mi się zrobić przez przypadek, przypadały setki złych. Bardzo, bardzo złych… 😀
Długo pracowałam jako niania, miałam więc okazję ćwiczyć swój warsztat na ruchliwych dzieciakach, co skutkuje do dziś niezłym refleksem 😉 Myślę, że kluczem już na samym początku jest zacięcie i chęć robienia zdjęć absolutnie zawsze i wszędzie. Kiedy złapałam bakcyla, naprawdę ciężko mnie było zobaczyć bez aparatu, brałam go ze sobą na uczelnię, na wszelakie spacery, na imprezy rodzinne, do znajomych i nieznajomych. Zdjęcia, które robiłam nie były dobre – nie oszukujmy się, styl i smak kształtuje się z czasem, a nauka techniki potrafi zabrać naprawdę mnóstwo, mnóstwo czasu. Dlatego zawsze kiedy pomagam komuś w jego początkach, uczę i naciskam przede wszystkim na praktykę. Trzeba dużo i często ćwiczyć, jeśli chce się wypracować swój styl i robić zdjęcia, takie jakie się chce (a nie jakie chce aparat).
Wszystko więc działo się stopniowo – od zdjęć kwiatków w ogrodzie mamy, przeszłam przez etap fotografowania wszystkich znajomych dzieci, aż po umawianie się na sesję TFP (Time For Photos) z modelkami z popularnego wtedy portalu Maxmodels. Wszystkie te zdjęcia robiłam oczywiście za darmo, ale sesje które mi się podobały zachowywałam w specjalnym folderze – do pokazania. W ten sposób nie tylko ćwiczyłam swój warsztat ale też zdobywałam zdjęcia, którymi mogłam się potem pochwalić na stronie, Facebooku czy w albumie-portfolio. Te zdjęcia przechodziły stopniowo coraz ostrzejszą selekcję – zazwyczaj wyłącznie moją własną. Zawsze byłam swoim najbardziej surowym krytykiem, ale od czasu do czasu pokazywałam oczywiście moje zdjęcia osobom bardziej doświadczonym. Unikałam natomiast for internetowych, bo od początku czułam do nich nieufność. W takich miejscach zazwyczaj bardziej liczył się sprzęt i technika, niż emocjonalność zdjęcia – a mi zawsze na tym drugim zależało bardziej.
Pierwsze zlecenia za pieniądze pojawiły się u mnie już po rozpoczęciu działalności, ale pierwsze sygnały, że są chętni na moje usługi – długo przed! Kiedy zaczęłam pokazywać zdjęcia w internecie miałam swoją inną pasję – scrapbooking. Prowadziłam popularnego bloga o rękodziele, współpracowałam z amerykańskimi i europejskimi markami, uczyłam na zlotach i eventach, jak tworzyć albumy pełne wspomnień – albumy pełne zdjęć! To dzięki scrapbookingowi rozwinęłam swoją fotografię i właśnie tam znalazłam swoich pierwszych klientów.
Co chcę Wam jednak przekazać to myśl, że nigdy nie wiemy co może być zalążkiem kolejnego etapu w naszym życiu. Warto być otwartym i słuchać siebie. Zaczynając przygodę z rękodziełem nie marzyłam nawet, gdzie mnie to może doprowadzić. A tak się stało, że pierwszy ślub sfotografowałam znajomej, która również zajmowała się rękodziełem. Wiedziała, że nie robiłam wcześniej zdjęć na ślubie, ale znała moje możliwości podczas zwykłych sesji i mi zaufała. Do dziś jestem jej za to ogromnie wdzięczna 🙂 Pierwsze sesje również były wynikiem zaufania ze strony moich znajomych oraz znajomych znajomych.
Jak rozkręciłam firmę w dwa lata?
W sierpniu 2013 roku zarejestrowałam firmę i mogłam legalnie umawiać się na sesje z klientami. Czy myślicie, że od razu walili do mnie drzwiami i oknami? A skądże 🙂 W sierpniu tamtego roku miałam jedną płatną sesję. We wrześniu dwie i ślub przyjaciół za symboliczną kwotę. I tak było przez kolejne miesiące – trudno, niespokojnie i z nieznanym jutrem. Myślę, że każdy, kto zaczyna musi przygotować się na taką walkę – nic nie przychodzi łatwo i przyjemnie, klienci nie biją się od razu o Twoje usługi a praca nie wpada, jak Święty Mikołaj przez komin. Tak naprawdę na rozkręcenie firmy i zarabianie na poziomie, który pozwalał mi odkładać pieniądze na konto (a nie używać ich na bieżąco) potrzebowałam dwóch lat. Dokładnie tyle, ile oferuje nam państwo w ramach ZUS-u preferencyjnego. Potem trzeba zmierzyć się z dorosłością i uważam, że do tego momentu trzeba zrobić absolutnie wszystko, żeby móc firmę i siebie utrzymać.
Jak mi się to udało? Bardzo dbałam o to, żeby być widoczną w sieci: wtedy prym wiódł Facebook ale i Instagram zaczynał już być popularny. Miałam też swoją stronę internetową z portfolio i blogiem oraz mój scrapbookingowy blog, na którym regularnie publikowałam zdjęcia (lifestylowe, codzienności, sporadycznie sesje) i na którym powoli zaznaczałam zmianę swojej działalności w sieci. Najwięcej jednak ludzi przychodziło do mnie z polecenia – i to był dla mnie największy komplement. Zrobione dobrze sesje procentowały nowymi zleceniami, a zadowoleni klienci chwalili i polecali mnie swoim znajomym.
Myślę, że żadna reklama na Facebooku czy w Google nie da Wam tyle, ile może dać dobre słowo od szczęśliwego klienta po sesji z Wami 🙂
Na jakim sprzęcie zaczynałam fotografować i jaki mam teraz?
Moje początki w fotografowaniu były jak błądzenie we mgle – coś wiedziałam, ale niekoniecznie potrafiłam przełożyć wiedzę do rzeczywistości. Nie miałam w swoim otoczeniu osób, które fotografowałyby profesjonalnie, nie było tak wiele warsztatów i raczej nikt nie dzielił się chętnie wiedzą w internecie. Działałam metodą prób i błędów. Chciałam nowy obiektyw, kupiłam więc taki na jaki mnie było stać – okazał się być koszmarnie ciemną i ciężką lunetą, którą mogłam robić portrety z rozmytym tłem ale tylko w słoneczny dzień przy maksymalnym oświetleniu i z odległości 50 metrów 😀
Mój pierwszy zestaw sprzętowy wyglądał niezbyt ciekawie: Canon 450D + Canon 18-55 mm f/3.5-5.6 + Sigma 70-200 mm f/5.6. To tak na zachętę dla Was, żebyście nie mówili, że da się tylko z super obiektywami! Ja tym zestawem zrobiłam naprawdę mnóstwo zdjęć i dopiero kiedy doszłam do tego, czym jest światło, przysłona i czas pozwoliłam sobie na kolejny zakup – plastikowy Canon 50 mm f/1.8. Cóż to było za szkło! Przepiękne pierwsze rozmycia, bokeh w tle i możliwość robienia zdjęć w słabszym świetle otworzyły mi oczy na zupełnie nową, inną i piękną fotografię. Tak naprawdę od tego momentu zaczęłam rozumieć, co to może znaczyć “robić dobre zdjęcia”. Kolejnym krokiem był nowy aparat (Canon 7D) oraz półroczny kurs podstaw fotografii, który pomógł mi przezwyciężyć największą moją słabość: strach przed robieniem zdjęć w miejscach publicznych. To był także jedyny kurs w jakim brałam udział – jestem totalnym i nieuleczalnym samoukiem.
W 2013 roku dostałam dotację i byłam w stanie kupić sobie nowy sprzęt: moją pierwszą lustrzankę pełnoklatkową (Canon 6D) i wymarzone obiektywy: Canona 100 mm f/2.8 macro i Sigmę 24-70 mm f/2.8. Co ciekawe, życie szybko zweryfikowało moje wybory i już po roku rozstałam się z obydwoma obiektywami, zastępując je Sigmą 50 mm f/1.4 ART, który do dziś jest moim ukochanym obiektywem. Wciąż sprawnym i w użyciu 😉
W trakcie kolejnych lat dokupiłam sobie 3 obiektywy: Sigma 35 mm f/1.4 ART, Sigma 85 mm f/1.4 ART i Canona 100 mm f/2.8 z serii L. I jak na razie jestem w 100% zadowolona z tego co mam i wystarcza mi to podczas wszystkich zleceń, jakie wykonuję. Fotografuję dwoma aparatami, oba to pełnoklatkowe lustrzanki Canon 5D mark iv i iii.
Jakie rady mogę dać początkującym fotografom?
Przede wszystkim dużo, dużo pracy nad swoim warsztatem. Wiem kochani, że obecnie panuje tendencja do pójścia na warsztaty znanego fotografa, kupienie jego presetów i tworzenie portfolio na tychże. Nie róbcie sobie tego, to droga na skróty która naprawdę rzadko kończy się sukcesem. Nawet jeśli zdobędziecie w ten sposób klientów, to w dłuższej perspektywie zabraknie Wam siły i motywacji do dalszej pracy, jeśli będziecie powielać czyjąś ścieżkę, a nie wydeptywać swoją. Warto jest się porządnie zastanowić, czego tak naprawdę się chce, a nie zachłystywać się tym co jest obecnie modne. 2 lata temu jak grzyby po deszczu wyrastali fotografowie “leśni” zainspirowani klimatem mrocznych, ciemnych presetów, aż ciężko było odróżnić jednego od drugiego. Połowy z nich nie ma już na rynku. Co będzie modne za rok czy dwa? Mam nadzieję, że własny styl i zdanie, bo to są właśnie te wartości, które warto powielać 🙂
O stylu i byciu sobą, jako fotograf można by pisać rozległe eseje. Pozwólcie więc, że ten temat, na swoim przykładzie, opiszę Wam w osobnym poście, już niedługo 🙂
Myślę, że najważniejszą zasadą, jakiej trzymałam się w swoim biznesie od początku, jest praca w zgodzie ze sobą i swoimi wartościami. Jeśli nie jestem do czegoś przekonana, jeśli jakieś zlecenie nie wpisuje się w moją filozofię i zwyczajnie nie chcę go robić – odpuszczam. To takie proste i jednocześnie trudne – bycie sobą 🙂
Mam wrażenie, że piszę już długo a wciąż nie wyczerpałam tego tematu nawet w połowie. Jeśli więc chcielibyście, żebym rozwinęła jakiś temat w kolejnym poście – napiszcie o tym. No i ćwiczcie, dużo, często i gdzie tylko się da!